Rano – jak zwykle
– śniadanie, ale tym razem trochę inne, bo dostajemy tosty, krokiety i deser, potem szybkie pakowanie i wyruszamy znowu pieszo na dworzec. Tam oczywiście, mimo
rezerwacji, nie możemy kupić biletu, każą nam siedzieć i czekać. W
międzyczasie zaczynają podchodzić taksówkarze. Jeden proponuje, że zawiezie
nas do Ciego de Ávila za 12 CUC, czyli tyle samo, co autobus. Zgadzamy się i
wsiadamy do jego samochodu – kabrioletu z 1952 roku.
W drodze do Ciego dogadujemy się, że taksówkarz poczeka na nas i później zawiezie nas na lotnisko. Cenę proponuje niską, bo potrzebuje pieniędzy, żeby zorganizować piętnaste urodziny swojej córki.
W Ciego
zwiedzamy główny plac, bulwar, wstępujemy do lodziarni,
zaglądamy do muzeum miejskiego (podobno najlepsze na Kubie, ale dla nas niezbyt
interesujące), jemy pizzę „z okienka”, a potem jeszcze idziemy do parku miejskiego (mają
tam nawet sztuczne jezioro) i do sklepu dolarowego po rum na pamiątkę. Później przychodzi czas na nasz ostatni obiad na Kubie. Wybieramy podobno najlepszą restaurację w mieście. Jest ona jednak bardzo
rozczarowująca, bo w menu wywieszonym na zewnątrz wypisano inne dania, niż w menu,
które dostajemy od kelnerki w środku. Spośród wegetariańskich przystawek (bo
wegetariańskich dań głównych nie ma) wybieram smażone platany, sałatkę i
pieczone ziemniaki. Niespecjalnie zadowoleni i najedzeni wsiadamy
znowu do taksówki i jedziemy na lotnisko, gdzie nasza kubańska przygoda się kończy.