czwartek, 21 listopada 2013

Sancti Spiritus

Wstajemy wcześnie, żeby dotrzeć na czas na autobus do Sancti Spiritus. Jemy szybko śniadanie (tym razem bez awokado), żegnamy się z Rolando i Emmą i – uzbrojeni w wizytówkę kolejnego casa particular – docieramy na dworzec. Tam niestety okazuje się, że nie wiadomo, czy będą dla nas bilety, bo inni pasażerowie mają rezerwacje (nam poprzedniego dnia powiedziano, że mamy po prostu przyjść pół godziny przed odjazdem, bo rezerwacja nie jest potrzebna). Musimy czekać, aż wszyscy kupią bilety. Na końcu okazuje się, że jest dla nas miejsce. Uff. Jeszcze tylko trzeba zapłacić za bagaż (jak nigdy wcześniej) i wyruszamy.
Widoki z autobusu są piękne – góry, palmy i pola. Żałujemy, że nie możemy wysiąść na chwilę. 
W Sancti Spiritus na dworcu czeka na nas już właściciel casa particular, w którym teoretycznie mamy się zatrzymać. Najpierw jednak idziemy zarezerwować bilety na kolejny dzień do Ciego de Ávila, żeby tym razem uniknąć niespodzianek.
Właściciel casa particular okazuje się niesympatyczny, a na dodatek towarzyszy mu taksówkarz, który chce od nas 3 CUC za podwiezienie do centrum miasta. Buntujemy się, bo wiemy, że to tylko 2 km. Postanowiliśmy iść i choć wszyscy mówią, że to daleko, docieramy tam w niecałe pół godziny. Na miejscu wita nas niemiła obsługa, a pokój średnio nam się podoba, więc rezygnujemy i idziemy gdzie indziej. Tam z właścicielką nie umiemy się za bardzo dogadać – na wszystkie nasze pytania odpowiada, że nie ma jej męża i że jest sama. Ostatecznie zgadzamy się na jej cenę i na śniadanie i idziemy zwiedzać miasto.
Właściwie jesteśmy już głodni, więc mimo wczesnej pory idziemy do polecanej w naszym przewodniku restauracji z widokiem na słynny – najstarszy na Kubie – most. Niestety mają tam tylko jedno danie „do wyboru”, a most nie zrobił na nas piorunującego wrażenia ;)

Most Yayabo
Sancti Spiritus jest bardzo spokojne – jak większość kubańskich miast. Chodzimy trochę opustoszałymi uliczkami, zwiedzamy kościół i targ, wstępujemy na kawę do hotelowej restauracji (niehotelowej nie umiemy znaleźć). Trochę pada, więc chowamy się z miejscowymi pod dachem na przystanku i polujemy z aparatem na przejeżdżające stare samochody.





środa, 20 listopada 2013

Trinidad

Dzień zaczyna się bardzo dobrze i oryginalnie, bo śniadaniem, na które zamiast jajek dostajemy awokado :) Potem jedziemy turystycznym autobusem na Playa Ancon. Spędzamy tam trzy godziny, pływając w przezroczystej wodzie Morza Karaibskiego i opalając się.


Udaje nam się wypatrzyć skradającego się po piasku kraba, a w barze przy plaży konsumujemy kokosa w towarzystwie miłego Wietnamczyko-Polako-Amerykanina. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy mężczyzna o zdecydowanie azjatyckiej urodzie, siedzący przy sąsiednim stoliku, zaczyna do nas mówić po polsku. Jak się po chwili okazuje, pochodzi z Wietnamu, ale przez 15 lat mieszkał w Polsce, potem przeprowadził się do Kalifornii i podróżuje sobie po świecie. Szczęściarz ;)

Po powrocie do Trinidadu trochę zwiedzamy, idziemy do kawiarni na urodzinowe ciacho i do sklepiku z cygarami.



Potem kierujemy się na pocztę, by wysłać pocztówki. Tam czeka nas kolejne zaskoczenie. Okazuje się, że znaczki, które kupiliśmy, są ważne tylko na terenie Kuby. Za granicę trzeba kupić inne – mimo, że w tej samej cenie, to obrazek jest inny. Kupujemy więc kolejne dziesięć znaczków – tym razem z orchideą. Ciekawe czy pocztówki kiedyś dotrą do adresatów (dziś już wiemy, że nie dotarły).

Trinidad bardzo nam się podoba. Domy są kolorowe i zadbane, dookoła widać góry. Mieszkańcy się uśmiechają i nie są tak natrętni jak w Hawanie. Chętnie pozują też do zdjęć.



Wieczorem zapuszczamy się w nieturystyczne miejsca na wycieczkę fotograficzną.





Kiedy już się ściemnia, wracamy na kolację do casa particular. Kolacja to prawdziwa uczta – wszystko jest pyszne. Kiedy już jesteśmy tak najedzeni, że nie możemy się ruszać, czeka na nas niespodzianka – Rolando i Emma kupili dla mnie tort urodzinowy. Jest mega słodki (właściwie składa się z samego kremu), no ale udaje nam się zjeść po kawałku. Trochę gadamy po hiszpańsku, a potem idziemy do Casa De La Musica na drinki i posłuchać muzyki na żywo.

wtorek, 19 listopada 2013

Cienfuegos

Rano czeka na nas znowu takie samo śniadanie, jak zwykle, pożegnanie z Yolandą i podróż taksówką do Cienfuegos. Kierowca nie odzywa się do nas przez całą drogę, ale podróż szybko mija.
W Cienfuegos od razu dopadają nas inni kierowcy - wysiedliśmy przy dworcu autobusowym, więc liczą na to, że gdzieś dalej się wybieramy. My jednak nie chcemy z nimi jechać. Wiemy, że taniej będzie jechać wieczornym autobusem do Trinidadu.
Przed wejściem na dworzec spotykamy malutkiego, może miesięcznego kociaka. Okoliczni sprzedawcy mówią, że możemy sobie go wziąć. To bardzo kusząca propozycja, jednak musimy zrezygnować, bo nie mielibyśmy jak go legalnie przetransportować do Anglii.

Palacio de Ferrer, Cienfuegos
Biletów na autobus oczywiście nie możemy kupić od razu. Każą nam przyjść pół godziny przed odjazdem. Zostawiamy więc duży plecak w przechowalni i idziemy zwiedzać – najpierw na główny plac. Odnowiony i zadbany, z pomnikiem Jose Marti i teatrem, bardzo różni się od bocznych uliczek, w których nie ma nic ciekawego.
Benny Moré, pochodzący z Cienfuegos najlepszy piosenkarz kubański
Wracamy więc na deptak i główną ulicę (z pomnikiem Benny’ego More) i idziemy aż do Punta Gorda. Tam podziwiamy ładny widok, a w Palacio de Valle zaopatrujemy się w pocztówki i znaczki.
Potem musimy już wracać, żeby odebrać bagaż i znowu poczekać aż będzie można kupić bilety.

Paseo El Prado, Cienfuegos
Po drodze do Trinidadu oglądamy z okien autobusu piękny zachód słońca, a kiedy wysiadamy, jest już ciemno. Na dworcu czeka na nas Rolando – starszy pan, znajomy Yolandy, który bardzo cieszy się na nasz widok. Wszyscy inni oczekujący (właściciele casa particulare i naganiacze) zaczynają bić brawo. A to dlatego, że Rolando zgadywał, kiedy i czym przyjedziemy, i udało mu się :)
Na kolację idziemy do najbardziej eleganckiej restauracji w mieście, w której kelnerzy mówią po angielsku i witają nas słowami „This is the place”.
Restauracja Sol Ananda znajduje się w najstarszym domu w Trinidadzie, jest w niej duży wybór wszelkiego rodzaju dań i nawet trzy dania wegetariańskie. My wybieramy curry z warzyw (które okazuje się zupełnie inne, niż się spodziewaliśmy) i gazpacho. Dania są smaczne, a w tle przygrywa zespół muzyczny. Na szczęście ma inny repertuar, niż większość zespołów na Kubie :)

ich muzyka była lepsza niż to zdjęcie

poniedziałek, 18 listopada 2013

Pożegnanie z Hawaną

Rano wpisujemy się do „księgi gości” Ernesto i czekamy na taksówkę, która ma nas zabrać do Hawany. Nikt się nie zjawia, więc postanawiamy łapać stopa, ale gdy tylko wychodzimy na ulicę, podjeżdża shared taxi do stolicy, więc wsiadamy. Oprócz nas w samochodzie jest jeszcze para Niemców i para Austriaków (ci sami, których spotkaliśmy w hostelu).

taksówka do Hawany
W Hawanie pierwszy przystanek mamy znowu w Hotelu Deauville, gdzie okazuje się, że nie ma dla nas biletów do Cienfuegos na kolejny dzień. To trochę zbija nas z tropu. Nie chcemy jechać na stację Viazul, bo to daleko od centrum. Idziemy więc do Yolandy zostawić rzeczy, a potem coś zjeść i zastanowić się, co dalej.

Los nam sprzyja,  bo kiedy idziemy długą ulicą Prado w poszukiwaniu okienka z pizzą, zaczepia nas taksówkarz. Po chwili targowania się (od 100 CUC zeszliśmy do 60 CUC, czyli niewiele drożej, niż bilety na autobus) i negocjacji zgadza się zawieźć nas do Cienfuegos następnego dnia.
W końcu znajdujemy też pizzę, a właściwie… menu. Jest ono wywieszone przed wejściem do domu, ale nie mamy pojęcia, gdzie się tę pizzę zamawia. W końcu okazuje się, że właściciel „pizzerii” przyjmuje zamówienia z balkonu na pierwszym piętrze i trzeba krzyczeć, jaką pizzę się chce.

Muzeum Rewolucji
Posileni idziemy zobaczyć Muzeum Rewolucji, ale tylko z zewnątrz (mieści się w dawnym Pałacu Prezydenckim), a potem jedziemy na drugą stronę zatoki autobusem miejskim. Localsi trochę się nam przyglądają – chyba zwykle turyści nie jeżdżą komunikacją miejską, tylko taksówkami.

Cristo de la Habana
Na drugim brzegu znajdują się dwa forty. Mniejszy - Castillo de los Tres Reyes Magos del Morro -  oglądamy tylko z zewnątrz, a do większego -  Castillo de la Real Fuerza -  kupujemy bilety. Nie ma tam jednak dla nas nic ciekawego oprócz widoku na Hawanę z innej perspektywy oraz jaszczurek. Spędzamy tam trochę czasu, czytamy do końca historię Kuby, a potem idziemy w stronę pomnika El Cristo, po drodze mijając wystawę radzieckich rakiet, które spowodowały Kryzys Kubański.

radzieckie rakiety
Do Starej Hawany wracamy promem. Na szczęście tym razem nie ma w nim porywaczy, którzy chcieliby popłynąć na Florydę (zdarzało się to ponoć kilka razy w przeszłości). 

widok na południową stronę zatoki
Wieczorem znowu wyruszamy w poszukiwaniu okienka. Tym razem znajdujemy takie niedaleko Malecón. Zamawiamy dwie porcje spaghetti, fundujemy posiłek napotkanemu Jamajczykowi, a resztkami częstujemy koczujące w pobliżu bezdomne psy. W ten sposób trzy osoby i dwa psy są nakarmione za jedyne 2,5 CUC :)

Żeby zakończyć naszą przygodę z Hawaną, idziemy jeszcze na chwilkę na pełen zakochanych par Malecón.

niedziela, 17 listopada 2013

Rowerowe Viñales

Po standardowym śniadaniu (omlet + chleb + ser żółty + szynka + ananas + papaja + sok + kawa  + mleko) bierzemy rowery (jeden lepszy – od Ernesto, a drugi gorszy – od jego sąsiada) i wyruszamy na wycieczkę. Najpierw oczywiście do centrum Viñales i na północ przez wioskę. Pierwszym przystankiem jest Cueva de San Miguel – jaskinia, do której wchodzi się przez bar (mają tam dobre drinki) i w której w czasach kolonialnych ukrywali się uciekający niewolnicy.

Cueva de San Miguel, Viñales
Teraz jaskinia jest wybetonowana i są w niej węże (wyrzeźbione) oraz nietoperze (prawdziwe). Na drugim końcu jaskini znajduje się restauracja. Nie dajemy się skusić na nic do jedzenia i jedziemy dalej – do Cueva del Indio. Zamiast wchodzić do wnętrza jaskini, siedzimy w knajpce przy wejściu (wygląda na to, że na Kubie do i z każdej jaskini droga wiedzie przez knajpę), pijąc świeżo wyciśnięty sok z trzciny cukrowej.
 
wyciskanie soku z trzciny cukrowej
Niedaleko jaskini znajduje się farma San Vincento. Chcemy zobaczyć tamtejszą uprawę tytoniu, więc wybieramy się na spacer. Po chwili spotykamy starszego Kubańczyka, który namawia nas na wycieczkę na punkt widokowy z nim w roli przewodnika. Zgadzamy się, idziemy dosyć długo najpierw pod górę, potem w dół i tak kilka razy, po drodze oglądając ptaki, których nazw i tak nie znamy i nie rozumiemy po hiszpańsku. W końcu docieramy do zagrody ze świniami. Siadamy w cieniu chaty, a nasz przewodnik w tym czasie karmi trzodę. Byłoby pięknie, gdyby nie to, że do chatki przywiązany jest wychudzony psiak, który nie dostał nic do jedzenia…

Płaskodziobek kubański
Wyruszamy dalej i w końcu docieramy na punkt widokowy, z którego widać morze, PGR o nazwie Republica de Chile, góry i okoliczne wioski. Niestety w drodze powrotnej przewodnik również nie pamięta o tym, żeby nakarmić psiaka. Pytam go więc, czy ten pies nie je, ale nie uzyskuję odpowiedzi, a na dodatek przewodnik jest obrażony i nie odzywa się do nas przez całą drogę powrotną.
Po zejściu z góry i oschłym pożegnaniu z przewodnikiem, jedziemy znowu do Viñales. Jedzie się ciężko, bo akurat jest największy upał, a moje przerzutki średnio działają. No ale dajemy radę. W końcu miejscowi jeżdżą na gorszych rowerach.
W Viñales trafiamy do tej samej restauracji, co wczoraj. Już wiemy, że porcje są duże, więc bierzemy jedno danie na spółkę. Dodaje nam to sił, żeby popedałować dalej – do Mural de la Prehistoria.

Mural de la Prehistoria
Po drodze mijamy małe drewniane domki. Przed jeden z nich wychodzi kobieta i woła nas, żebyśmy się zatrzymali. Zaprasza nas do domu, częstuje sokiem, a potem zaczyna opowiadać, jaka jest biedna i jak ciężko jej się żyje. No i oczywiście chce, żebyśmy dali jej jakieś kosmetyki, ubrania itp. Niestety – jak zawsze – w podróż zabraliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Kupujemy od niej więc tylko trochę kawy i jedziemy dalej.
Mural de la Prehistoria absolutnie nie przypada nam do gustu, ale niedaleko niego znajduje się punkt widokowy z widokiem na niepomalowane góry :)

dolina Viñales

sobota, 16 listopada 2013

Z Hawany do Viñales

Przy śniadaniu Yolanda jest nie w humorze. Nie wiemy, o co chodzi. Austriacy się nie pojawiają - może zmienili plany.
My w każdym razie mamy już bilety na autobus o 8:15. Yolanda wygania nas ze śniadania wcześnie – mówi, że powinniśmy być pół godziny wcześniej w hotelu, z którego odbierze nas autobus. I niepotrzebnie, bo na miejscu okazuje się, że owszem, autobus wyjeżdża o 8:15, ale z pierwszego przystanku. Po drodze zbiera turystów z kilku hoteli, a nasz jest ostatni na liście. Kiedy wreszcie wsiadamy, okazuje się, że kierowca ostro przesadza z klimatyzacją…
No ale staramy się na to nie zwracać uwagi i czytamy o historii Kuby.
Przystanek jest tylko jeden – w miejscu, które zostało specjalnie stworzone dla turystów, żeby mogli zostawić tam dużo kasy. My nie mamy zamiaru korzystać z żadnej z oferowanych tam przyjemności :)

przystanek przy autostradzie
W Viñales, kiedy tylko autobus się zatrzymuje, otacza go tłum naganiaczy i właścicieli casa particular. My mamy zaklepane miejsce u znajomego Yolandy. Czeka na nas z kartką z naszymi imionami (Adan y Yoanna) i dzięki temu nie musimy brać udziału w procedurze walki o turystów, jaka ma miejsce na przystanku.
Ernesto – nasz nowy gospodarz – jest nauczycielem matematyki w szkole w Viñales, a jego żona uczy tam hiszpańskiego. W domu mieszkają jeszcze jego córka, syn, mama i tata. Chociaż na wizytówce napisane jest „English spoken”, nikt z nich nie zna zbyt wielu słów (chyba tylko chicken, fish i lobster), ale jakoś się dogadujemy.
Oczywiście nie pozwalają nam tak po prostu rozgościć się w naszej chatce (mamy oddzielny domek, składający się z jednego pokoju i łazienki), ale zapraszają jakiegoś znajomego przewodnika po okolicy, który usilnie stara się nas namówić, żebyśmy z nim poszli na wycieczkę. Odmawiamy jednak, bo wolimy zwiedzać sami.
Zwiedzanie zaczynamy od centrum miasteczka i restauracji śródziemnomorskiej El Olivo. Mamy już dość kubańskiego ryżu z warzywami, więc turystyczna knajpa to dobra odmiana. Z przyjemnością zamawiamy paellę i lasagne. Jedzenie jest tak dobre, a wnętrze tak turystyczne, że nawet wybaczam kucharzowi kawałek folii, który znajduje się w moim daniu.

widok na dolinę Viñales
Posileni ruszamy pod górę do hotelu La Ermita – jest tak gorąco, że postanawiamy  popływać w tamtejszym basenie. Basen nie jest zbyt czysty, ani duży, ale trochę pływamy z pięknym widokiem na góry, pijemy kawę i ruszamy w innym kierunku – na punkt widokowy, żeby zobaczyć zachód słońca nad górami.

zachód słońca w Viñales
Docieramy akurat na czas i przepiękny zachód słońca oglądamy pijąc piña coladę na tarasie nad doliną, przy dźwiękach beczenia owiec i gdakania siedzących na pobliskim drzewie kur.

Potem już czeka nas tylko kolacja w domu, relaks na bujanych fotelach i planowanie trasy na następny dzień.

piątek, 15 listopada 2013

Wciąż Hawana

Podczas śniadania w hostelu u Yolandy, ku naszemu zaskoczeniu (myśleliśmy, że jesteśmy jedynymi gośćmi), spotykamy parę Austriaków. Okazuje się, że planują jechać do Viñales wtedy, kiedy my i tym samym autobusem. Trochę im pomagamy się dogadać z Yolandą, bo nie mówią po hiszpańsku. Potem idziemy zwiedzać – tym razem centrum Hawany i Viedado.

Kapitol
Zaczynamy od Kapitolu, przed którym parkują kolorowe kabriolety i wstępujemy do fabryki cygar, która wprawdzie jest zamknięta, za to sklepik oczywiście otwarty.

Hawańskie cygara
Potem przechodzimy przez surrealistyczną dzielnicę chińską - podobno wszyscy Chińczycy wyjechali stąd na Florydę.

brama dzielnicy chińskiej
Idziemy daleko aż pod uniwersytet, do hotelu Hawana Libre i na Malecón. W Hotelu Nacional zatrzymujemy się na najlepsze drinki na całej Kubie.


Cuba Libre i Mojito z widokiem na morze
Stamtąd zmierzamy na plac Antyimperialistyczny, a na koniec Aleją Prezydentów na Plac Rewolucji.

Plac Rewolucji
Całą drogę pokonujemy pieszo, więc na koniec jesteśmy  już zmęczeni i jedziemy coco-taxi do Starej Hawany. To jednak okazuje się kiepskim pomysłem – po drodze wdychamy zdecydowanie za dużo spalin…



W Starej Hawanie zatrzymujemy się jeszcze w Cafe Paris, a potem idziemy do hostelu się pakować.

czwartek, 14 listopada 2013

Hawana

Tym razem jemy śniadanie w naszym casa particular, bo czeka nas długa podróż z Santa Clary do Hawany. Rozmawiamy jeszcze trochę z Marią. Okazuje się, że hostel należy do jej rodziców, ale oni wyjechali na kilka miesięcy do Miami, zostawiając biznes pod jej opieką. Potem żegnamy się z nią i jej dziewięcioletnim jamnikiem o imieniu Nemo. Wyposażeni w adres polecanego przez Marię hostelu w Hawanie, wsiadamy do (tym razem punktualnej) taksówki. Jedziemy autostradą, ale taką nietypową, na której są skrzyżowania i którą jeżdżą powozy konne. Na poboczach stoją sprzedawcy warzyw i pasą się bawoły. 

Avenida de Italia
Hostel w Hawanie z zewnątrz wygląda bardzo niepozornie. Klatka schodowa jest odrapana, a pokój, który nam proponuje właścicielka – Yolanda – mały i ciemny, bez okna i bez drzwi łazienkowych. Już mamy zrezygnować i iść szukać innego noclegu, ale zatrzymuje nas i pokazuje większy pokój. Wprawdzie też bez okna, ale za to z lepszą łazienką. Decydujemy się więc zostać, zostawiamy rzeczy i idziemy do hotelu Deauville kupić bilety na sobotę do Viñales.

Malecón
Hotel znajduje się przy Malecón, więc dalej idziemy brzegiem morza wśród rozbijających się fal w stronę Starej Hawany. Oczywiście co chwilę zaczepiają nas jineteros, czyli naciągacze. Trochę zirytowani docieramy na Plac Katedralny, gdzie z kolei dopadają nas naganiacze restauracyjni. Nie udaje im się nas skusić na żadne darmowe drinki. Idziemy dalej wąskimi uliczkami. Obiad ostatecznie jemy dopiero przy Plaza de las Armas, a potem aż do zmroku włóczymy się po odrapanych nieturystycznych i odnowionych turystycznych zakamarkach (tych pierwszych jest oczywiście więcej). Najbardziej podoba nam się Plaza de San Francisco z pomnikiem włóczęgi El Caballero de Paris, kościołem, siedzącym na ławeczce Chopinem i miłą kawiarnią.

Plaza Vieja
Potem jeszcze czeka nas dużo chodzenia po zmroku i odganiania się od naganiaczy restauracyjnych, którzy na wieść o tym, że mamy rezerwację w Meson de la Flota, żeby zobaczyć występ flamenco, dziwią się i mówią, że jest tam drogo i niesmaczne jedzenie. Mają rację tylko co do tego ostatniego…

Występ flamenco jest krótki, ale energiczny. Podobno tutejsi tancerze mogliby konkurować z tymi z Andaluzji. My nie możemy jednak tego ocenić.

środa, 13 listopada 2013

Caibarién i Remedios

Wstajemy wcześnie i jeszcze zanim jesteśmy gotowi, przyjeżdża taksówkarz. Chyba nie może doczekać się naszej wycieczki. Prosto spod hostelu zabiera nas do Caibarién, ale nie do centrum, tylko na plażę za miastem. To dlatego, że jego znajomy wybudował tam niedawno hostel i restaurację dla turystów. My mamy jeszcze jeden nocleg zarezerwowany w Santa Clara, więc nie możemy skorzystać z jego oferty, ale i tak zostajemy oprowadzeni po pokojach (z widokiem na morze). Zamawiamy tam jednak śniadanie i pijemy kawę (ja czarną, a Adam kubańską, czyli pół na pół z rumem). Podczas naszego śniadania niestety zaczyna padać deszcz i potem pogoda jest zmienna przez cały dzień.
Z plaży idziemy brzegiem morza, a potem uliczkami w stronę centrum, ale znowu zaczyna się ulewa i postanawiamy przeczekać ją pod drzewem. Spod niego zabiera nas sympatyczna pani z parasolem. Prowadzi nas najpierw na zadaszoną werandę swojego domu, a potem zaprasza do środka. Rozmawiamy trochę po hiszpańsku, wymieniamy się adresami i – kiedy już ulewa przechodzi – ruszamy w dalszą drogę. Po chwili zaczepiają nas panowie i proponują udział w loterii. Trzeba wybrać numerek i zapłacić, ale po dłuższej rozmowie okazuje się, że po wyniki należy się zgłosić w to samo miejsce za kilka godzin. Wiemy, że będziemy już wtedy zupełnie gdzie indziej, więc z udziału w grze musimy zrezygnować.

nadmorski deptak w Caibarién
Całą drogę zaczepiają nas miejscowi – jesteśmy dla nich chyba większą atrakcją, niż oni dla nas :)
W centrum idziemy do muzeum miejskiego, ale spędzamy tam bardzo mało czasu – nie interesują nas stare zdjęcia i meble. Jedynym ciekawym elementem wystawy jest dla nas widok z balkonu. Uciekamy więc, żeby wypić kawę w Café Literaria i pochodzić po uliczkach. Przemierzamy wszystkie wzdłuż i wszerz, trochę gadamy z ludźmi, zatrzymujemy się na kanapkę z gujawą i sok z tego samego owocu, a potem wracamy na główny plac, żeby tam spotkać naszego taksówkarza i jechać do Remedios.

El Polaco albo "Piec na kółkach"
Remedios podoba nam się od razu, kiedy tylko wjeżdżamy na główny plac, poza którym – jak się później okazuje – nie ma tam nic ciekawego. Za to na placu są dwa kościoły, co jest podobno wyjątkowe, jeśli chodzi o Kubę. 
Udaje nam się zwiedzić wnętrze tylko jednego z nich – Św. Jana Chrzciciela. Oprowadza nas po nim bardzo sympatyczna, wolno i wyraźnie mówiąca po hiszpańsku przewodniczka. Kiedy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, zaczyna opowiadać o swoim spotkaniu z Janem Pawłem II i o tym, jaki wpływ na Kubę miała jego wizyta.
kościół św. Jana Chrzciciela w Remedios
Z kościoła idziemy się jeszcze trochę rozejrzeć. Szukamy muzeum Parrandas, ale nie udaje nam się go znaleźć. Jedziemy więc taksówką do Santa Clary – znowu do mauzoleum Che, żeby zrobić zdjęcia pomnika o zachodzie słońca, a potem spacerkiem do El Alby – znowu na ryż z warzywami.

mauzoleum Che, Santa Clara

wtorek, 12 listopada 2013

Miasto El Che - Santa Clara

Zwiedzanie Santa Clary rozpoczynamy od poszukiwania kawy i śniadania. Nie jest to takie łatwe. Przemierzamy kawałek centrum, oglądamy pomnik wykolejenia pociągu przez Che i jego kompanów...

Monumento a la Toma de Tren Blindado
oraz kolejny pomnik przed biurem partii...

Che y Niño
i dopiero później – w drodze na wzgórze Loma del Capiro z – oczywiście – pomnikiem El Che i najlepszym widokiem na całe miasto, zatrzymujemy się na kawę i ciastka przed domem pewnej starszej pani.
Jest to jedna z popularnych na Kubie kawiarni domowych – menu wystawiane jest przed domem, a posiłki/napoje przygotowywane są w domu. Je się oczywiście na stojąco na zewnątrz, no i całkiem często zdarza się, że czegoś brakuje – np. mleka do kawy ;) Jest za to bardzo tanio i pieniądze trafiają do miejscowych.
W drodze powrotnej do centrum też zatrzymujemy się przy straganie z ciastkami i stwierdzamy, że chyba tak będziemy się odżywiać w czasie tych wakacji. Coś konkretniejszego, czyli kanapki jemy dopiero na tarasie kawiarni przy Parku Vidal.
Z tarasu idziemy przez park do biura Cubanatour, żeby kupić bilety do Fábrica de Tabacos Constantino Pérez Carrodegua, czyli fabryki cygar. Bilety na wycieczkę z przewodnikiem mówiącym w jęz. angielskim kosztują 4 CUC od osoby. Niestety nie można robić zdjęć, ale wycieczka jest bardzo pouczająca i ciekawa. Oglądamy pracę przy zwijaniu i sklejaniu cygar. Dowiadujemy się, że cygara składają się z dwóch rodzajów liści tytoniu i sklejane są syropem klonowym, sprowadzanym z Kanady. W fabryce na ścianach oczywiście wiszą obrazy przedstawiające Fidela, Che oraz hasła zachęcające do ciężkiej pracy. Z tyłu sali znajduje się miejsce, w którym nowi pracownicy uczą się zwijać cygara. Nauka zajmuje 9 miesięcy. Jest tam też kącik, w którym pracownicy spędzają przerwy. Zostajemy też poinformowani, że w zależności od tego, ile cygar zwinie dany pracownik, zarabia się od 40 do 60 CUC na miesiąc.
Z fabryki idziemy na drugą stronę ulicy do sklepu z kubańskimi rumami i cygarami. Kupujemy jedno cygaro na pamiątkę i pijemy kubański odpowiednik Coca-Coli, czyli Maltę.

uliczki Santa Clary
Potem spacerujemy jeszcze trochę po mieście, zahaczamy o knajpkę z mojito, kupujemy pysznego ananasa, którego później konsumujemy w Parku Vidal. W planie mamy jeszcze odwiedzenie dworca autobusowego, żeby kupić bilety do Caibarién. Jedziemy tam bicitaxi, które jest tu popularnym środkiem transportu. Mi jest trochę głupio, że ktoś się musi tyle namęczyć i napedałować, żeby mnie zawieźć, ale tłumaczę sobie, że sam chciał, no i cieszy się, że sobie zarobi.
Pod dworcem oczywiście dopadają nas taksówkarze. W kasie okazuje się, że autobusy nie jeżdżą do Caibarién, ani do Remedios, więc się targujemy z taksówkarzami i umawiamy się na następny dzień rano na wyjazd. Kierowca jest tak szczęśliwy, że się z nim zgodziliśmy jechać, że proponuje nam darmową podwózkę do mauzoleum Che i potem do centrum Santa Clary. Odmawiamy jednak i idziemy tam sami. 

Niedaleko dworca autobusowego znajduje się kolejny pomnik El Che, muzeum opowiadające o jego życiu i mauzoleum, zawierające jego prochy przeniesione tu w 1997 roku z masowego grobu w Boliwii. Po odwiedzeniu tego miejsca mamy poczucie, że cała Santa Clara to jedno wielkie muzeum Che Guevary.

Po powrocie do centrum idziemy jeszcze na kolację do restauracji El Alba, w której płaci się w moneda nacional. Mają tam dobre jedzenie i zgadzają się przygotować dla mnie danie wegetariańskie, czyli – tradycyjnie – ryż z warzywami.

Ostatnim punktem programu tego dnia jest knajpa, którą wypatrzyliśmy już wcześniej. Idziemy tam na drinki i okazuje się, że akurat grają tam kubańską muzykę na żywo.

Che jest wszędzie, nawet w barze