poniedziałek, 11 listopada 2013

Zderzenie z "prawdziwą" Kubą

Po śniadaniu wyruszamy wreszcie taksówką do prawdziwej Kuby. Wolelibyśmy jechać autobusem, ale okazuje się, że jedyne, jakie jeżdżą, to te, które przywożą pracowników do hoteli i nie zabierają turystów. Zatem w rytmach kubańskiej muzyki dyskotekowej, docieramy pod dworzec autobusowy w Morón. Po drodze przechodzimy nawet kontrolę – prawie jak na granicy, bo w końcu jedziemy do innego świata.
 
Morón - pierwsze miasto prawdziwej Kuby

Z dworca autobusowego w Morón chcemy jechać autobusem do Caibarién. Kiedy już jesteśmy pewni, że dworzec autobusowy to dworzec autobusowy (nie jest podpisany, a na okienku biletowym przyklejono informację o grypie, co jest dla nas trochę mylące), odczekujemy swoje  w kolejce, żeby dowiedzieć się, że nie możemy jechać autobusem. Potem odprawiamy taksówkarzy i idziemy na dworzec kolejowy. Przed wejściem przechodzimy obowiązkową dezynfekcję rąk, polegającą na tym, że jakiś facet polewa nam najpierw ręce mydłem w płynie, a potem wodą (to chyba w związku z tą grypą).
Na dworcu dołącza do nas nowy pomocnik i mówi, że pociągu do Caibarién nie ma, ale napisze dla nas wiadomość do konduktora. Nie bardzo wiemy, o co chodzi, niepewnie się zgadzamy. W końcu dostajemy od niego kartkę, którą mamy pokazać konduktorowi w pociągu, 10 pesos na bilety i nakaz przyjścia na dworzec o 12:00.
Mamy jeszcze ponad godzinę, więc postanawiamy przejść się po mieście. Odbywa się to w towarzystwie starszego Kubańczyka, który pokazuje nam gdzie są jakie sklepy (choć nie chcemy niczego kupować), a na koniec chce od nas pieniądze. Kiedy już jesteśmy znowu tylko we dwoje, ruszamy z powrotem na dworzec, po drodze zahaczając o stragan z kanapkami dla miejscowych.
Na dworcu okazuje się, że jesteśmy za wcześnie i nie możemy kupić biletu, mamy siedzieć i czekać, aż nas zawołają.
W końcu wołają. Okazuje się jednak, że mamy płacić nie w moneda nacional (jak miejscowi), ale w CUC. Takie są uroki kraju, w którym funkcjonują dwie waluty. Ale trudno – i tak wychodzi tanio, a my jesteśmy szczęśliwi, że wydostaniemy się z Morón. Kupujemy więc bilety do miejsca, którego nazwę napisał nam na kartce nasz pomocnik. Siedzimy i czekamy na pociąg, i w międzyczasie uznajemy, że zmieniamy plan i zamiast do Caibarién z przesiadką niewiadomo gdzie na niewiadomo co, jedziemy pociągiem prosto do Santa Clary.
No i znowu robimy zamieszanie - wymieniamy bilet na inny. Ostatecznie szefowa kas biletowych osobiście zaprowadza nas do najlepszego wagonu (który wcale nie jest jakiś wygodny, tylko jest w nim więcej cienia, niż w pozostałych wagonach) i mówi, że w Santa Clara będziemy o 19 (a jest dopiero 12:40). Wtedy uświadamiamy sobie, że niechcący zdecydowaliśmy się na podróż tzw. lechero, czyli pociągiem, który zatrzymuje się we wszystkich wioskach na swojej trasie.

pociąg z Morón do Santa Clary
W pociągu okazuje się, że w najlepszym wagonie nie ma dla nas miejsca, więc idziemy do kolejnego. Tam czeka na nas dużo więcej słońca i gorąco. Znajdujemy wa wolne miejsca na drewnianej ławce. Siadamy obok faceta z obdartym z piór kogutem, przywiązanym jakimś drutem do nogi ławki. Biedny ptak, nie bardzo rozumie, co się dzieje. Dużo pieje, a mi robi się go szkoda. Dopiero, kiedy dostaje trochę wody i ziaren, uspokaja się i chyba godzi ze swoim losem.
W pociągu jesteśmy atrakcją dla miejscowych. Widocznie niewielu turystów decyduje się na jazdę w upale, smrodzie (z toalety), na niewygodnej drewnianej ławce, żeby w 7,5 godziny przejechać 150 km. My też byśmy się nie zdecydowali, gdybyśmy wiedzieli, że tak to będzie wyglądać. No ale skoro już jesteśmy w tym pociągu, mamy okazję trochę się zintegrować (na tyle, na ile nam pozwala nasz hiszpański) z tubylcami, którzy kupują nam popcorn i gumy do żucia od sprzedawców chodzących po pociągu. Częstują nas też pomarańczami, a my odwdzięczamy się gorzką czekoladą przywiezioną jeszcze z Anglii. Najbardziej brakuje nam jednak wody, ale nikt jej nie sprzedaje. Handluje się natomiast słodyczami, żarówkami, foliowymi workami itp. 

w tym wagonie już nie było dla nas miejsc
Handel kwitnie, dopóki jest jasno. Ostatnie dwie godziny spędzamy w ciemności, bo w wagonie jest tylko jedna mrugająca żarówka. Takie warunki bardziej sprzyjają piciu rumu, niż pracy ;)
Przejechanie ostatnich 25 km zajmuje nam godzinę, a kiedy już myślimy, że jesteśmy na miejscu, pociąg zaczyna się cofać - wjeżdża tyłem na stację w Santa Clara. Ku naszej wielkiej radości szybko udaje nam się znaleźć główną (opustoszałą) ulicę, a na niej hostel – Casa Maria. Mają tam wolne pokoje za 25 CUC, ale targujemy się i ostatecznie płacimy 20 CUC. Właścicielka hostelu poleca nam restaurację, do której idziemy na kolację – Casa Rolando. W menu są tylko dania z mięsem, ale dostaję wersję wegetariańską – smażony ryż z warzywami, chipsy z platanów i cały talerz warzyw. Mimo, że jesteśmy głodni, nie dajemy rady wszystkiego zjeść…
Na koniec poznajemy jeszcze bardzo zadbanego restauracyjnego psa Alejandro. Jest to miła niespodzianka po wielu bezdomnych, wychudzonych kundelkach, które widzieliśmy tego dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz